Opowiadanie IV - Patrzeć na śmierć innych

Witam.
Przedstawiam Wam moje najnowsze opowiadanie. Muszę powiedzieć, że trudno mi było je napisać - płakałam, bo musiałam przywołać pewne bolesne wspomnienia. Nie jestem zadowolona z wyniku - ciężko jest skrócić siedem lat życia. Może kiedyś Wam dokładniej o niej opowiem... Na razie jednak jest to za trudny dla mnie temat. Bo ją kochałam. A ona mnie tak prędko zostawiła.
Napisałam to pod impulsem, po obejrzeniu filmu o psie, który zmarł na dworcu kolejowym, czekając na pana (pt. "Hachiko"). On skłonił mnie, do tych "refleksji".

Pamięci Lizy, psa, który pierwsze siedem lat mojego życia uczynił najszczęśliwszym okresem.


            Czy patrzyłeś kiedyś, jak umiera twój najbliższy? Czy patrzyłeś, jak umiera jedyna osoba, która cię rozumiała? Czy doświadczyłeś takiej straty? Nie? Ja tak. I życzę Ci, byś tego nie doświadczył, Drogi Czytelniku, gdyż jest to jeden z najokrutniejszych wynalazków losu.

            Był to czerwiec 2006 roku. Z kuchni wypływały smakowite zapachy i śmiałam się, bo pies mojej babci, Liza, właśnie prosiła mnie o swój ulubiony smakołyk. Kochałam tego psa. Choć miałam tylko siedem lat. A może dlatego? Nie wiem. W każdym razie ja go kochałam i czasem wydawało mi się, że i on kocha mnie. Ja wiem, powiecie, że to niemożliwe, ale wiecie co? Wszystko jest możliwe. A ja i tak będę uparcie twierdzić, że mnie kochała.
            Dałam jej smakołyk – z radością chwyciła go w zęby. Zaraz jednak go wypluła, pojękując cichutko. Westchnęłam – no tak, nie mogła tego pogryźć. Kamień nazębny jej na to nie pozwalał. Zabrałam to więc, wzięłam nóż i pokroiłam na mniejsze kawałki. Teraz zjadła, zadowolona, merdając ogonkiem. Była taka mała, niepozorna, a przy tym taka inteligentna i czuła. Wszyscy uważali, że jest okropna, ale nie przyjmowałam tego do wiadomości. Starałam się przebywać z nią jak najczęściej jak się dało – była chyba jedyną osobą, która mnie nie osądzała, nie krzyczała na mnie, a wręcz przeciwnie, pocieszała. Pomimo tego, że był to pies, upieram się, by nazywać ją „osobą”, gdyż na to zasługuje.
            Godzinę później przyszedł dziadek. Powiedział, że trzeba wyprowadzić ją na spacer, na co ja zaczęłam go błagać, by mnie zabrał ze sobą i pozwolił mi ją prowadzić. Po długim namyśle zgodził się, choć przyznam, że z niechęcią. Wyszliśmy. Liza już nie miała tyle siły co kiedyś – w końcu skończyła 14 lat. Według wieku psów już była staruszką. Szła więc powoli, trochę dysząc. Martwiło mnie to, bo wyglądało na to, że jest gorzej niż ostatnio. Nie wiem czy słusznie sądzę, ale wydaje mi się, że dzieci potrafią więcej dostrzec niż dorośli – ja właśnie zdałam sobie sprawę, że czas Lizy się kończy. Po policzkach spłynęły mi łzy, ale szybko je starłam – dziadek nie mógł ich zobaczyć. Po piętnastu minutach wróciliśmy. Nerwowo spoglądałam na Lizę, gdy wchodziła po schodach. I słusznie. Przy ostatnim padła. Dosłownie.
            Wpadłam w panikę – coś takiego zdarzyło się pierwszy raz. Przestraszyłam się, że nie żyje. Znów się popłakałam, ale dziadek szybko mnie uspokoił, a Lizę wziął na ręce i zaniósł do babci. Właśnie wtedy do mojego na pozór szczęśliwego życia wkradł się szary cień nadchodzącego nieszczęścia.
            Później takie ataki (inaczej tego nie umiem określić) powtarzały się coraz częściej. Babcia groziła, że uśpią suczkę. Ja błagałam, by tego nie robiła, ale wtedy ona mówiła, że pies strasznie się męczy, a ja nie miałam argumentów.
            Dzień 11 czerwca 2006 roku zapamiętam do końca życia. Było to jeden dzień po moich imieninach. Obudziłam się zadowolona z imprezy i zapytałam, czy mogę pojechać do dziadków i zobaczyć się z Lizą, a wtedy wargi mojej mamy zadrgały. Powiedziała, że oczywiście, ale Lizy tam nie będzie. Spojrzałam na nią i powiedziałam : „Jak to : nie będzie?”, a wtedy ona spojrzała na mnie w ten specyficzny sposób i wiedziałam już, czemu jej nie będzie – uśpili ją. Uśpili moją Lizunię i nawet nie dali się z nią pożegnać. Wyszłam z pokoju, trzaskając drzwiami i wbiegając do swojej samotni. Weszłam na górę piętrowego łóżka, nakryłam głowę kołdrą i zaczęłam płakać.  Chociaż nie, nie płakać – rozpaczać, histeryzować, wyć z bólu, jaki poczułam, widząc jej szczęśliwy pyszczek na zdjęciu wiszącym na ścianie. Jej już nie ma, zdawała się krzyczeć fotografia. A ja czułam, jak moja dusza rozszczepia się na kawałki, jakby wyrwano mi kawałek serca. Potok łez płynął niestrudzenie, aż przemoczył moją poduszkę i ubrania. W końcu, zmęczona płaczem, zasnęłam, w cudzysłowiu ze złamaną duszą i esencją, w agonii.
            Teraz jak sobie to przypomnę, nie mogę uwierzyć jaka byłam głupia, że nie zapytałam, gdzie ją pochowano. Żałuję tego. Bardzo. Już wiem – na podwórku mojej cioci, wraz ze wszystkimi jej rzeczami. Jestem wściekła, bo teraz ona się wyprowadziła, a na tym miejscu stanie jakiś wieżowiec. Nie mogę ścierpieć, że ktoś postawi coś na szczątkach Lizy – uważam, że to bezczeszczenie jej ciała, ale nic nie mogę poradzić. Jestem w tym myśleniu osamotniona.
            I chociaż minie teraz 11 czerwca siedem lat od jej śmierci (miałaby 21 lat), to rana w sercu jest tak samo świeża jak przedtem. Bo nie mogę sobie wybaczyć, że się z nią nie pożegnałam. Bo okres od moich narodzin, do jej śmierci (czyli siedem lat) uważam za najlepszy w moim życiu, bo wtedy wszystko było proste. Ona była przywiązana do mnie, a ja do niej. Na zawsze. Nikt, nawet mama, nie rozumiał mnie tak, jak ona. Wydawałoby się, że wystarczyło jedno spojrzenie jej mądrych oczu, a ja wiedziałam już, że wszystko będzie dobrze.  Że nie jestem sama.
            Pamiętam, jak płakałam, bo w przedszkolu się ze mnie śmiali, a ona podeszła i położyła swój łeb na moich kolanach i trącała mnie nim, bym ją pogłaskała. Od razu się rozchmurzyłam. Tylko ona to potrafiła.
            Pomimo tych siedmiu lat rozłąki, ja nadal pamiętam. Rozdarta dusza jeszcze się nie zszyła, a ja myślę, że może to zrobić tylko inny pies. Dlatego tak bardzo tego pragnę. A jeżeli (jak!) go dostanę, nazwę go Liza Prim, na jej pamiątkę. Zasłużyła na to.
           
            Bo jest nieodłącznym elementem mej duszy. Bez niej jestem niekompletna. Bez niej, widzę świat w ponurych barwach.

Stój, zatrzymaj się na chwilę.

Stój, zatrzymaj się na chwilę.
Popatrz tam, zarezerwuj dla niego chwilę.
Popatrz i powiedz: co widzisz?
Psa, który cię pilnuje gdy śpisz.
Psa, który nie widzi poza Tobą świata.
Popatrz, skup się!
Czy widzisz tego człowieka – co sądzi o tym psie?
Czy docenia to, że ten kundel spędził z Tobą lata?
Nie!
Nie bierz z niego przykładu – doceń to.
Nie bój się, doceń go.
Bo może kiedyś zniknąć w jednym koszmarnym śnie.
A ty wtedy poczujesz,
Jak  bardzo go kochałeś i żałujesz,
Że nie doceniłeś tego, że Ci czas umilał.
Teraz jest już za późno – dusza już Ci się rozszczepiła!
Dusza krwawi, serce wyje,
Bo tęskni za psem, co już nie żyje. [i]

Liza <333



[i] Wiersz autorstwa Małgorzaty Lisieckiej, lat 13.


Pozdrawiam.
Pockerowa. 

Komentarze

  1. Bardzo ładne opowiadanie, wzruszające i słodkie zarazem... Zaś wiersz - nie w moim guście, nie spodobał mi się. Ale tekst jest smutny i bardzo prawdziwy. Pozdrawiam!

    Sunrise

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Opowiadanie I - Tak chciałby ją zapamiętać – roześmianą, w sukience z balu szóstoklasisty i koczku na głowie...

Piosenka VI - Tajemniczy ogród

Wiersz XXVIII - Modlitwa nocna